Abstrahując od Emlabu chciałbym wykorzystać okazję, iż zadałeś pytanie nr 1 i wyposażyć Cię w aparat myślowy oraz kompas dla samodzielnego zgłębiania tematu relacji właścicielsko-menedżerskich w spółkach publicznych.
A jest to temat arcyważny, choć w Polsce jeszcze ledwie dostrzegany.
Nazywa się
corporate governance i jest dużo głębszy i poważniejszy niż jego protetyczno-rachityczna wersja spotykana w Polsce pod nazwą
ładu korporacyjnego.
W jego centrum znajduje się
problem agencji (kolejna poroniona nazwa prowadząca gdzieś w maliny; angielski pierwowzór to
principal-agent problem). Istotą problemu agencji jest
rozdział władzy od własności: właściciel kapitału (
principal) zatrudnia do zarządzania pracownika (
agent). Łączy ich kontrakt, dzieli konflikt interesów. Na tym gruncie wybudowano spory kawał wiedzy o relacjach, które obejmują też zagadnienie
etyki biznesowej.
Zabraniam Ci czytać polskie materiały.

Są w 99% do niczego, bo stanowią albo słabe tłumaczenia materiałów angielskojęzycznych, albo akademickie wywody oderwane od rzeczywistości. A ta jest bardzo prosta: w czyim interesie powinien działać, a w czym interesie faktycznie działa: zarząd, rada nadzorcza? Z kogo się składa? Jakie są koszty agencji, czyli rozdzielenia władzy od własności? Kiedy jest to w interesie akcjonariuszy, a kiedy wbrew niemu? Wielki, głęboki, pasjonujący temat. Badany od dziesiątków lat w spółkach publicznych w krajach rozwiniętych. Wszystko o nim wiadomo, wystarczy tylko sięgnąć po analizy.
I na koniec, gorzka obserwacja poczyniona w wypadku niejednej spółki na GPW.
Widok z zewnątrz: mamy fajny interes i wchodzimy na giełdę po kapitał na szybki rozwój i ekstra zyski, rośnie nam, emitujemy akcje pod kolejne plany, kapitalizacja do nieba i nagle... zaczyna się zjazd. Kontrakty nie wychodzą, wyniki w dół, kurs mocno w dół, jedziemy, jedziemy, jedziemy, a końca nie widać. Po drodze zmiany właścicielskie i jest tylko gorzej.
A tymczasem widok z wewnątrz był taki: mamy fajny interes, ale daje coraz mniej kasy. Trzeba go sprzedać, najlepiej publicznie bo drogo i bez targów (napiszemy tylko gruby prospekcik), zachowamy wysoko płatne stołki, wycashujemy kawał grosza i zobaczymy co dalej. Przygotowujemy wejście starannie pisząc prospekt żeby wyniki syciły oko. I jest super, rynek sypnął groszem więc możemy dalej działać bo jest cash i to w nadmiarze. Więc kupujemy spółeczki, inwestujemy tu i tam, negocjujemy dile i puszczamy komunikaty o strategii rozwoju: podbić Europę, cały świat, księżyc. Wybudować miasto, drogi na Euro 2012, pędzić biopaliwa, kupić dziennik ogólnopolski. I tak płyniemy, udzielamy wywiadów, występujemy na listach najbogatszych, fotografujemy się z Olinem albo Bolkiem i świat jest u naszych stóp. W międyczasie kończy się gotówka więc pod ten rozwój, biopaliwa czy telefony komórkowe emitujemy nowe akcje opowiadając jakie to super okazje czekają za progiem, dosłownie kolejka szejków naftowych i każdy ma walizki złota ze sobą. Trzeba tylko, cholera, podgotować jakoś raporty, no bo firma jak działała na stracie tak działa, tylko że teraz jeszcze większej - ale od czego są finansiści. Jak mamy nieruchomości to je przeszacują, albo wycenią aktywa finansowe w wartości godziwej, albo jakieś niematerialne i prawne, żeby zysk netto wyszedł dodatni, bo z niego się liczy współczynnik C/Z na który wszystkie owce patrzą jak zaczarowane. No i jedziemy dalej. Ale gotówka znów się kończy, do tego mija rok czy dwa i cholera nie wychodzi ta strategia, porejestrowane spółki zagraniczne ni cholery nie zrobiły oprócz kosztów, konkurencja tu i tam się władowała, gospodarka do tego spowolniła i jest już jasne, że z naszej ekspansji nici. Finansowemu skończyły się sztuczki i zaczynamy walić po oczach mega stratą. I zaczyna się robić słabo, szczególnie jak się popatrzy na kurs co to jakby stracił jedną cyfrę i to wcale nie z powodu splitu. Gotówki nie ma, kredyty wyczerpane i więcej nie dostaniemy - no nie, zima, trzeba uciekać. Ostatkiem sił podreperować reputację, narobić trochę PRu i szybko, szybko szukać chętnego żeby kupił od nas choć kawałek tej budy zanim runie...
Może nie będę podawał żadnych nazw. No może pierwszą literę jakieś: S.