Na rynku cały czas żywo komentowany jest nowy plan rozwiązania kryzysu zadłużenia w strefie euro. Zakłada on zwiększenie potencjału Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF), znaczące dokapitalizowanie europejskich banków oraz kontrolowane bankructwo Grecji, poprzez redukcję jej długów o połowę. Na wszelkie doniesienia bardzo nerwowo reaguje amerykańska giełda, a Timothy Geithner naciska na europejskich liderów. Dlaczego Amerykanie nagle zajmują się problemami w Europie, jeżeli mają ich wystarczająco dużo u siebie? Odpowiedź jest prosta: grożą im znaczne straty, bo amerykańskie banki są mocno zaangażowane w grecki dług.
Liderzy światowych finansów nie mogą się dogadać co to tego, kto weźmie na siebie straty wynikające z darowania części wielomiliardowych długów Grecji. Powszechnie sądzi się, że w greckie długi mocno zaangażowane są europejskie banki na czele z francuskimi i niemieckimi. Znaczącą ekspozycję na grecki dług mają chociażby CommerzBank, BNP Paribas i Societe Generale. Ale jak się okazuje, głównym ubezpieczycielem greckich pożyczek – mowa o swapach kredytowych na długi państwowe – są banki amerykańskie. W mediach pojawiają się nawet sugestie, że w wypadku niewypłacalności Grecji amerykańskie banki będą odpowiedzialne za zwrot niemieckim, francuskim i innym pożyczkodawcom ponad 40 mld USD.
Suma robi wrażenie, ale jest dużo niższa od wartości amerykańskich kredytów hipotecznych subprime w 2008 r., kiedy wybuchł najpotężniejszy kryzys finansowy od lat 80. W razie ewentualnego upadku Grecji proces byłby bardziej rozłożony w czasie i kontrolowany niż miało to miejsce przy upadku Lehman Brothers. Dlatego wypada mieć nadzieję, że banki przygotują się na tę okoliczność lepiej. Co więcej, w pełni kontrolowany upadek Grecji mógłby na dłuższą metę podziałać oczyszczająco na rynki. Tyle, że trzeba do niego dopłacić i na to nie ma chętnych.