
fot. Gunnar Ries, Wikimedia Commons
Ani technika ani fundamenty. Rynki stały się drapieżne i nieprzewidywalne, inwestorzy rozdrapują strzępy zysku, żeby przetrwać i mieć szansę na zysk, trzeba handlować – mówi Michael Purves z BGC Financial, twórca terminu Rynek wilka, którym charakteryzuje to, co dzieje się na giełdach od mniej więcej roku.
Amerykańscy drobni inwestorzy zaczęli opuszczać rynek jeszcze w połowie 2010 roku, wycofując ponad 33 miliardy dolarów z funduszy inwestycyjnych (źródło: Investment Company Institute). Większość trafiła w bezpieczniejsze aktywa, głównie obligacje, ale jak wiemy z dzisiejszej perspektywy, także złoto. Była to rekordowa ucieczka od akcji od kryzysu w latach 80. Komentatorzy podkreślają, że krótka hossa nie zmieniła fatalnego podejścia do inwestowania wśród Amerykanów, którzy z powodu kryzysu nieruchomościowego potracili fortuny.
Na rynkach, oprócz garstki nowicjuszy, grają ci którzy muszą, czyli zawodowcy – twierdzi Purves w rozmowie z serwisem Breakout. Rynki straciły napęd pochodzący od regularnych wpłat ciułaczy i stały się miejscem wyszarpywania sobie resztek przez wygłodniałych drapieżników.
Michael Purves charakteryzuje rynek wilka następująco:
- bardzo duża zmienność w niewielkim zakresie cenowym
- znaczna korelacja kursów powiązanych walorów
- szybkie i częste zmiany kierunku
Rynek rzuca się na każdą oznakę poprawy, dyskontując daleko w przód przy bardzo małym prawdopodobieństwie. Za chwilę płoszy się w reakcji na słabe dane makro. Bardzo często zmienia zdanie, non stop szuka kierunku. Brakuje spokojnych sesji z trendem. Maklerzy zarabiają niewiele, bo ceny są niskie, a wolumeny nieduże. Spekulanci zarabiają niewiele, za to tracą nerwy i zdrowie, działając na granicy wytrzymałości. Drobni inwestorzy stoją poza rynkiem lub jeśli nań zajrzą, błyskawicznie dostają baty. To właśnie widzimy naokoło. Żeby przeżyć trzeba grać tak jak wszyscy: nie wystarczy zająć pozycję, trzeba nieustannie handlować, tracąc nadzieję na sens takiej szamotaniny.