Tilapia jest znana przynajmniej od 3,5 tysiąca lat, łowili ją już starożytni Egipcjanie. Ale prawdziwą karierę zaczęła robić dopiero 20 lat temu, kiedy hodowaniem ryb zajęli się Chińczycy. Na wiosnę niedaleko Płońska zostanie otwarta pierwsza hodowla tilapii w Polsce. Założył ją Jacek Kicerman, znany olsztyński restaurator. Projektem zarządza firma Global Fish, na jej czele stoi syn Kicermana – Jakob. Na początek farma ma produkować 1200 ton rocznie, będzie największa w Europie.
Kicermanowie próbują iść drogą Jerzego Malka, polskiego potentata w produkcji łososi, który jako jedyny w Polsce hoduje ryby na przemysłową skalę. Na razie dzieli ich jednak przepaść: należący do Malka Morpol produkuje 30 razy więcej ryb. Ale kierunek obrali dobry, bo według Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) akwakultura (czyli hodowla ryb) jest najszybciej rozwijającym się segmentem rynku żywności na świecie. Od 1950 r. rośnie w tempie 6,6 proc. rocznie. Oceany zostały przetrzebione, ludzi na świecie jest coraz więcej, są coraz zamożniejsi i chcą jeść ryby, które uchodzą za zdrową żywność.
Mimo że nie słabnie popyt na owoce morza, tuńczyki i łososie, coraz popularniejsze stają się słodkowodne tanie ryby z Azji – tilapie i pangi. I choć ekolodzy twierdzą, że hodowlane ryby są sztucznie barwione, nafaszerowane antybiotykami i pływają w zanieczyszczonej wodzie, z farm pochodzi połowa wszystkich ryb na świecie (w tym 68 proc. z Chin). Polski biznes rolno-spożywczy ma temat do przemyśleń: czy zostać przy produkcji czerwonego mięsa, czy dać się ponieść fali akwakultury jak Malek i Kicermanowie.
Przed nimi próbowali inni – w latach 90. przetwórstwem ryb zajmowali się m.in. Dariusz Bobiński i Waldemar Wilandt (Wilbo), Henryka Mielewczyk (Koral), Bogusław Kowalski (Graal) czy Edward Sieciński (Suempol). Ale naprawdę duże pieniądze na rybach zrobił dopiero Jerzy Malek, kanadyjski reemigrant, który za bazę swojej firmy obrał Ustkę. Od konkurencji różniło go to, że do polskiego rynku podchodził z dystansem, traktując go jak odskocznię do większej ekspansji. Od początku stawiał na współpracę z europejskimi potentatami Royal Greenland (duński przetwórca ryb) i Marine Harvest (norweski hodowca łososi).
W 2007 r. skorzystał z okazji zakupu niemieckiego przetwórcy łososi Laschingera. Przy wsparciu Rabobanku jego firma Morpol przejęła markę, która miała połowę rynku wędzonych łososi w Niemczech i kilkunastoprocentowe przyczółki we Francji, Wielkiej Brytanii i Włoszech. Potem Rabobank namówił polskiego biznesmena do wejścia na norweską giełdę, na której kapitał na akwakulturę można było pozyskać na najlepszych warunkach.
W październiku 2010 r. spółka sprzedała akcje za 800 mln złotych. Na wieść o tym, że Morpol wybiera się na zakupy, ceny norweskich farm zaczęły rosnąć. Dlatego ostatecznie zdecydował się na akwizycje trzech szkockich hodowli: Rysa, Westray i Mainstream Scotland, a w Norwegii kupił tylko Jøkelfjord Laks. W efekcie przejął 19 proc. produkcji szkockich łososi. I znów intuicja nie zawiodła Malka. Po pierwsze na skutek kłopotów hodowców z Chile, których farmy były dziesiątkowane przez choroby, przejściowo cena łososi wzrosła dwukrotnie, do 42 koron norweskich za kilogram. Po drugie globalny popyt na szkockie łososie (cieszące się sławą bogatych w kwasy Omega3) okazał się wyjątkowo duży, w ciągu ostatnich dwóch lat wzrósł o 19 proc., do 158 tys. ton rocznie, z czego 22 tys. ton ryb przypadło na farmy należące do Morpolu. Dziś udziały Malka w spółce warte są 550 mln złotych.