Co nie jest zabronione, jest dozwolone – taka była maksyma tamtej reformy przeprowadzonej u zarania transformacji. Dewiza reformy ministra Gowina mogłaby brzmieć: burzymy mury, jakimi otoczyły się korporacje zawodowe, bo wierzymy, że bez krępujących więzów polska gospodarka przyśpieszy. Przybędzie nowych miejsc pracy, zwłaszcza dla młodych, dobrze wykształconych Polaków, którzy nie mogą dostać się do ściśle reglamentowanych profesji.
Na początek ma być otwarty dostęp do 49 zawodów (z ogólnej liczby 380). Projekt ustawy w tej sprawie zaakceptował już Komitet Stały Rady Ministrów. Kończą się też konsultacje społeczne na niespotykaną dotąd skalę, bo lista organizacji, związków, stowarzyszeń wymienionych w uzasadnieniu do projektu ustawy, z którymi uzgadniany jest projekt, liczy aż osiem stron (!). Jeszcze przed wakacjami ustawa trafi do Sejmu. Tymczasem nie ma dnia, żeby do Ministerstwa Sprawiedliwości nie pielgrzymowali przedstawiciele rozmaitych korporacji zawodowych, by walczyć o swoje. I przekonać ministra, by wykreślił ze swojej listy taksówkarzy, pośredników nieruchomości, przewodników miejskich, instruktorów nauki jazdy, komorników itd.
Kolejka do gabinetu ministra nie zmaleje, ponieważ Gowin nie zamierza na tym poprzestać. Już ogłosił, że szykuje jeszcze dłuższą listę zawodów, do których dostęp będzie ułatwiony lub całkowicie wolny. Znajdzie się na niej kolejnych 200 reglamentowanych dotąd profesji. Minister zapowiada szybkie tempo, bo cała akcja ma się zakończyć najpóźniej w listopadzie tego roku.
To prawdziwe trzęsienie ziemi w korporacjach i stowarzyszeniach zawodowych od kilku dziesięcioleci zabarykadowanych na swoich pozycjach i czerpiących z tego niezłe profity. Według szacunków firmy badawczej Sedlak & Sedlak w zawodach, do których dostęp jest reglamentowany, pracuje w Polsce nawet pół miliona osób. Jest więc czego bronić i nikt nie zamierza poddać się bez walki. Na początku kwietnia br. dwadzieścia samorządów zawodowych zaapelowało do premiera i posłów o poszanowanie konstytucyjnego zapisu o tworzeniu samorządów. Tonący brzytwy się chwyta, bo nie chodzi przecież o likwidację samorządów, lecz o zniesienie niemal średniowiecznego systemu cechowego.