Kolejne w swoim życiu sieci sklepów z odzieżą budują m.in. bracia Bajołkowie, Jan Pilch i Adam Skrzypek. Cel: szybko pomnożyć kapitał zarobiony na poprzednim etapie ich działalności w odzieżówce. Ryzyko: zdążyć przed dekoniunkturą, bo choć w 2011 r. rynek wzrośnie jeszcze o niecałe 6 proc., nadchodzące spowolnienie spowoduje, że o przyszłości będą mogli myśleć spokojnie tylko właściciele największych sieci.
Bracia Arkadiusz i Krzysztof Bajołkowie oraz Jan Pilch to założyciele krakowskiego Artmana, znanego z marek młodzieżowych, m.in. House i Mohito. Firmę sprzedali w 2008 r., gdy rozrosła się do 260 sklepów w Polsce i 100 za granicą. Nabywcą był lider polskiego rynku odzieży – koncern LPP. Zainkasowali prawie 400 mln złotych. Potem inwestowali w nieruchomości, ale rok temu wrócili do sprzedawania ubrań. Namówił ich do tego Michał Wójcik, były prezes Vistuli & Wólczanki oraz Reportera. Z Pilchem zrobił przegląd podupadających producentów ubrań i po odrzuceniu Warmii oraz Próchnika jesienią 2010 roku zdecydowali się dokapitalizować Zakłady Odzieżowe Bytom i objąć w nich udziały. Do wzięcia był pakiet należący do funduszu Rubicon Partners.
– Bytom był jedyną firmą z potencjałem, którą dało się wyczyścić z zaszłości i wykorzystując znajomość tej marki oraz jej moce produkcyjne, zrobić nowy biznes – mówi Wójcik.
Pilch dokapitalizował spółkę 20 mln zł, obejmując 12 proc. akcji, a Wójcik z 2,6-proc. pakietem zajął się jej porządkowaniem. Wprowadził nowy asortyment, do tradycyjnych krojów dodał wysokiej jakości materiały i zaczął kreować Bytom na markę konserwatywną, bo jak twierdzi, w Polsce nie ma miejsca na awangardę w męskiej modzie. Ale Jana Pilcha mniej interesuje styl, a bardziej zysk, bo wie, że koszty produkcji konfekcji męskiej plus marketing są na tyle wysokie, że firma będzie dochodowa, jeśli sprzedaż na metr kwadratowy w sklepie wyniesie minimum 1 tys. zł, zaś liczba sklepów nie będzie mniejsza niż 60.
Tej samej zasady krakowski biznesmen trzyma się w innych odzieżowych inwestycjach. W maju 2011 r. kupił prawie 10 proc. akcji Gino Rossi, jednej z pierwszych krajowych firm, która „z polskich butów zrobiła włoskie” i zarabiała na tym świetnie: jeszcze kilka lat temu zwiększyła przychody o 40–50 proc. rocznie, do ponad 120 mln złotych. Jednak od momentu wejścia na GPW w 2006 roku firmę zalała fala nieprzemyślanych decyzji. W efekcie sprzedaż spadała, a kapitalizacja obecnie oscyluje wokół 55 mln złotych.