
Spekulant, prywatnie szyderca i cynik.
Sierpień jest miesiącem szczególnym dla środowiska giełdowego, gdyż przypadają nań dwa smutne jubileusze. Wkrótce inwestorzy będą celebrować rocznicę rozpoczęcia bessy i z rozrzewnieniem wspominać tłuste lata 2009-2011. Po stanie zadumy i opłakiwania nadejdzie pora na refleksję – czy jest jakaś alternatywa dla głównego parkietu? Przecież nie samymi WIGami człowiek żyć musi. I w pierwszym porefleksyjnym odruchu myśli inwestora pomkną ku drugiemu sierpniowemu jubilatowi – alternatywnemu systemowi obrotu, wabiącemu się z angielska NewConnect.
W zamierzeniu była to szczytna idea ułatwienia pozyskiwania kapitału przez młode spółki działające w sektorze nowych technologii, która została szybko wcielona w życie i pod koniec sierpnia będzie obchodzić swoją 5. rocznicę. Ojcowie sukcesu będą składać sobie życzenia, pysznić się, szafować liczbami. Radosna atmosfera święta nie będzie sprzyjała refleksji i próbom dokonania rachunku sumienia. A szkoda, bo pomyśleć jest nad czym.
Zamiast inkubatora, mającego dać życie polskim odpowiednikom Apple i Google, mamy cmentarzysko bezpowrotnie utraconych nadziei i pieniędzy. To co przez twórców i władze traktowane jest jako sukces, dla inwestorów okazało się zmorą. Liberalne warunki wejścia na alternatywny rynek spowodowały, że chęciom pozyskania w ten sposób kapitału oparł się chyba tylko mój osiedlowy warzywniak. A miałby niezłe szanse.
Na NC notowanych jest już ponad 400 spółek. Wróć, określenia „notowanych” użyłem chyba na wyrost. Handel na większości spółek ustał praktycznie kilka tygodni po debiucie i tylko nieliczne mogą poszczycić się więcej niż jedną transakcją dziennie. Ale i one mogą uważać się za szczęściarzy – dla połowy notowanych spółek nawet jedna transakcja dziennie jest wydarzeniem, o którym mogłyby komunikować w EBI jak o znaczącej transakcji, nie ryzykując przy tym używania tego kanału częściej jak raz w miesiącu. Zerowa płynność postawiła wielu dawnych optymistów w dość niekomfortowej sytuacji – próba wyjścia z nietrafionej inwestycji nawet ze sporą stratą graniczy z cudem ze względu na nieliczne oferty kupna, opiewające na kwoty niegodne kieszonkowego.
A może ja niepotrzebnie marudzę? Może nie potrafię lub nie chcę dostrzec pozytywów płynących z uruchomienia alternatywnego rynku, których lista jest długa jak stąd do Kijowa? Przecież emitenci otrzymali możliwość, często jedyną z racji wątłej kondycji finansowej, pozyskania kapitału na rozwój. Giełda zyskała kolejne miejsce, gdzie może nabijać licznik debiutów, tak naprawdę grzebiąc spółki w niebycie, ale za to naliczając im opłaty postojowe. Natomiast KNF zyskała kolejną okazję do realizacji swoich statutowych obowiązków, z której nie kwapi się korzystać. Brnąc dalej w gąszcz zalet rynku alternatywnego można dostrzec okazje dla inwestorów, biorących udział w ofertach prywatnych. Szczególnie te o stosunkowo niewielkiej wartości stwarzają okazje do nadużyć i prób manipulowania kursem, z których – szczerze w to wierzę – nikt nie ośmiela się korzystać. Zresztą, jak można, skoro na straży porządku stoi czujny KNF.
Dotychczasowi akcjonariusze i zarządy debiutujących spółek zyskali niepowtarzalną i częstokroć jedyną okazję zrealizowania swojego prawa do zysku. Jak mogliśmy przekonać się ze skleconych naprędce tabelek, z niewiadomych powodów określanych jako sprawozdania finansowe, zyski z działalności operacyjnej wielu małych spółek wystarczyć mogłyby jedynie na dropsy. Natomiast nie można tego powiedzieć o strumieniach żywej gotówki płynących z różnicy między ceną emisyjną a tzw. rynkową akcji, którymi uszczęśliwiano nieświadomych graczy. I tylko dla indywidualnych inwestorów zabrakło miejsca w tym radosnym korowodzie wokół alternatywnego rynku, z którego jak po wybuchu bomby, zostały tylko zgliszcza.