Gdybym był emitentem, wpadłbym w zachwyt nad mnogością sposobów na pozyskanie pieniędzy od inwestorów, zapewniających mi błogi i beztroski żywot bez konieczności generowania zysków. Umiejętnie roztoczyłbym wizję przyszłych profitów, nie precyzując przy tym ich beneficjentów. Czasem musiałbym powtarzać moje opowieści, ale na to poświęcenie jestem gotów.
Gdybym był emitentem, nie przejmowałbym się mniejszościowymi akcjonariuszami. Niedługo po emisji dałbym im do zrozumienia, że swoją powinność dawców kapitału spełnili i teraz sami muszą zatroszczyć się o znalezienie kolejnych jeleni, którzy od nich moje akcje odkupią. Może nawet uprzedziłbym, że na fanaberie w postaci dywidendy nie ma i nie będzie miejsca. W ten sposób zyskałbym poważanie i szacunek wśród inwestorów za niespotykaną na giełdzie szczerość i wysoką jakość komunikacji z rynkiem.
Gdybym był emitentem, nie ryzykowałbym zlecania Polskiej Agencji Prasowej publikowania materiału pt. Gant Development – stabilny deweloper ceni ostrożność i przejrzystość. Inwestorzy niestety również cenią te cechy, a po lekturze artykułu mogliby nabrać podejrzeń, że wartość aktywów w spółce ustalana jest w sposób delikatnie mówiąc subiektywny.
Gdybym był emitentem, uruchomiłbym program Spełniamy dziecięce marzenia i objąłbym nim znajomych. Marzyłeś w dzieciństwie by zbudować samochód? Nic prostszego – zostaniesz powołany na stanowisko prezesa aby bawić się w konstruktora na koszt akcjonariuszy. Kwalifikacje przecież masz po byku – założę się, że puszczałeś w dzieciństwie papierowe samolociki. Zgadłem? No to zasady aerodynamiki masz w małym paluszku. Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie inżyniera.
Gdybym był emitentem, któremu skończyły się środki z emisji akcji, a szanse na uplasowanie kolejnej byłyby bliskie zera, zorganizowałbym emisję obligacji. Ryzyko żadne, wystarczy zaoferować atrakcyjne oprocentowanie. Wadą takiego rozwiązania, w odróżnieniu od akcji, jest konieczność wykupienia obligacji. Ale od czego są kolejne emisje, przeznaczone na wykup zapadających? I tak w kółko, aż do utraty płynności. Co prawda inwestorzy ostatnimi czasy kręcą nosem, domagając się zabezpieczenia, ale i tę niedogodność można obejść. Wystarczy trochę aktywów umieścić w szczelnym opakowaniu funduszu inwestycyjnego zamkniętego, przeszacować ich wartość i wyemitowanymi certyfikatami uciszyć krzykaczy.
Gdybym był emitentem, z lubością obserwowałbym, jak psioczą i narzekają na mnie mniejszościowi akcjonariusze. Zazwyczaj na tym kończy się wyrażanie przez nich niezadowolenia. Drobni akcjonariusze są zbyt leniwi i nieufni wobec siebie samych, by wykorzystać przysługujące im prawo łączenia głosów i przeforsować na WZA chociaż jeden projekt, który mógłby odebrać mi władzę w spółce. W której przez ostatnie kilka lat mój udział niepostrzeżenie spadł poniżej progu 5 procent.
Gdybył bym emitentem, nie poprzestałbym na jednej spółce. Skoro sami proszą…